sobota, 17 maja 2014

... if I stand still like a shark I'll die...


Jestem złakniona planu komunikacji tramwajowej polskiego Krakowa, więc, siedząc w fińskiej knajpie nad kuflem zimnego, niemieckiego piwa przy stoliku wykonanym w Tajlandii myślę o Kanadyjczyku, który naparza do mnie po angielsku liczne mniej lub bardziej zrozumiałe frazy i staram się przełożyć niektóre ze znanych mi nazw ulic na język francuski bądź język niemiecki, nie dbając o to, czy jakakolwiek polska linia jeździ tam austriackimi tramwajami albo włoskimi autobusami. Globalizacja.

- Kiedy, wiesz, CYNGIEL, faceci z tego waszego fanpejdża ze skokami pokazali mi twoją pracę, którą w trybie ekspresowym jakiś filolog przełożył na mój ojczysty język…

rue du Bularnia, rue du Bularnia, Bularniastrasse

-…cóż, po przeczytaniu jej pomyślałem, że naprawdę, wiesz, masz fantazję! tak sugestywnie opisałaś moje morderstwo… to znaczy, morderstwo wykonane na mnie. byłem pod ogromnym wrażeniem twojej słowiańskiej wyobraźni…

Gzymsikenstrasse, promenade de Gzymsiki

-…i zastanawiałem się, dlaczego akurat ja. wiesz, co mam na myśli..

(upijam sążnisty łyk cervezy)

-…jest tyle innych skoczków, bardziej utalentowanych, bardziej utytułowanych… ja jestem gdzieś na szarym końcu.. jeśli już się o mnie mówi to zawsze w połączeniu ze słowami „niestety”, „nieszczęście” albo „dziw, że on jeszcze skacze”…

avenue de la morosite du lundi, Poniedziałkowy-Dół-Strasse

(czy Mackenzie zamierza mnie wykorzystać jako swego psychoanalityka? to, że wygrałam niepoważny konkurs wcale…yyyk!...wcale nie umiemożli.. umożliwia mu epatowanie jego sobą.. epatowanie jego niepowodzeniami, chandrą, no)

-… a tu nagle ty postanowiłaś uczynić ze mnie oś konstrukcji swej fenomenalnej próbki prozatorskiej..

(nie jestem pewna, czy Boyd-Clowes, Cudownie Ocalały, mówi akurat to, ale bardzo bym chciała, więc jedynie kiwam potakująco głową i głupio się uśmiecham. że niby tak, wszystko jasne, doskonale się z nim zgadzam, też bym go nie wybrała, ale go wybrałam)

Wenecja, Wenecja…

- Jeszcze raz to samo! – drę się w stronę baru, przerywając torontonianinowi… toronto.. mieszkańcowi Toronto zawiłą niczym odnogi Amazonki przemowę.

- Kontynuuj, s’il vous plait – zezwalam skoczkowi łaskawie, gdy świeżuśki kufel już przede mną stoi, a ja sama mam zamiar zamoczyć usta w umieszczonym w nim płynie

(płynne procenty!)

- Tak, to piwo jest naprawdę wyborne!... Barman, dla mnie też to samo!

Wznosimy jakiś kulawy toast, jeden z wielu, odkąd usiedliśmy w owej dusznej knajpie, bo Mackenzie chciał poznać jednostkę, która z taką misterią wypchnęła z niego żywot w swym spisanym na (metaforycznym) kolanie opowiadaniu.

- zatem, CYNNN-CYNGIEL, dlaczego ja?

rue du piege, POTRZASK, Fallestrasse

(i co ja mu mam odpowiedzieć? piwko, piwko, przyjdź mi z pomocą, I beg U…)

Zasysam Paulanera aż do zaduszenia się, głośno przełykam, dyskretnie bekam i chucham Kanadyjczykowi w twarz, mówiąc:

- Tak naprawdę nie wiem, dlaczego akurat ty. Po prostu wydałeś mi się.. inspirujący. Przykro mi, nie potrafię inaczej wytłumaczyć swojej motywacji.

Spektakularny wybuch śmiechu….hihihihihihahahaha uniemożliwia mi zapanowanie nad dalszym ciągiem wypowiedziiiii-hihihihihahahaha! 


Później jeszcze kufel, jeszcze kufel, jeszcze kufel... o, LOL.

Ojej, ktoś tu wytrąbił za dużo piwa! P.I.W.O. 




1,2,3,4,5,6,7,8,9,10,11,12,13,14,15,16,17,18,19,20,21,22,23,24,25,26,27,28,29,30….30? 31? 32? 33? 34? 35? 36? 37? 38? 39?... 39? 39? 40? 41?42?4-4-4-3? 44? 45? 46? 47? 48? 49?50?50?50?50?50?50?50?50?50?50?50?50?...50?50?50?50?50?
Iiiii-w końcu nie wiem, ile kroków mam z baru do hotelu, w którym mnie zakfaterofano hahahaha nikt mi nie powie, że Ka-Kanadyjczycy są skąpi! Zwłaszcza ci literacko śmiertni, a żywtoni realnie-hahahahahaha. 


O, LOL-LOLOLOLOLOLOLOL, ale tu, kurwa, śśśśśśśśśśslisssssssssskooooo-hihi! Aczkolwiek dajĘ sobie jakoś radĘ. 



S hotelu wychodzi MaciejKot. Zaczynam na niego fukać i kulawo miaaaauczeć, a on, myśląc pewnie, że jestem niedorobioną turystyką z Finnnnn, która dowiedziała się, co po polsku znaczy „KOT”, podchodzi do mnie i daje mi markerem autograf…. na prawym policzku! I jeszcze mówi do mnie ahahaha: „DZIĘKUJĘ BARDZO”, tyle że po francuski, więc jego „MERSI BOKU” obłędnie mnie śmieszy, hahaha! literalnie mało brakowało, a zsikałabym się ze śmiechu!! hahahaha, Dżingiel, ty parówo hahahaha



F findzie natykam się na Szlirencałera, którego uśmierciła Marlenka? Nieeee, Paulinka, jakżebym mogłabym zapomnieć! Zamykajo sie dżwi, pacze sie w lustro, Gregor tyż sie paczy, ino na mnie, pewnikiem na mój autograf łod Kłota, a jo żech tak jest rozwalono, że zaś sie śmieje! I ON TYŻ SIE ŚMIEJE! A poźnij markerem płodpisuje mi sie na lewym płolicku! Żech oflagowano! Szlirencałer mówi jeszcze „DZIĘKUJĘ BARDZO”, ale mówi to „DANKE SZYN”, a ja na to „SZYN, SZYN, DY NI MA ZA CO” i w końcu o mało żech sie nie zloła w majty jak ón sie zaczoł tyż śmioć.
Alem wyczymała.



Kic-kic-i do łóżka. No! Spotkałam jeszcze Bardala. Moje czółko wzbogaciło się o nowy podpis, TAKK! Czuje sie jak skocno grupi. Ihihahahaha i nowe „FENK JU WERY MACZ, JU LUK GORDŻYS”, a jo na to „HM, DZIĘKI, TWOJA MAĆ”, ahahahaha. Ide spać. 



Nie moge spać. Ihihihihihihahahahaha, DY NI MA ZA CO! TWOJA MUCH!
Dżingiel, parówo, AHAHAHAHAHA!
Ledwom nie zwróciła piwa z ty radości. Nigdy wiency picia z Klosem… Klousem. No.



Gdy rano otwieram sklejone wszystkimi snami świata powieki, me oczy bombarduje tyle fotonów pochodzenia słonecznego, że nawet nie jestem w stanie jakoś wyraziście się przejąć. Mój nędzny stan emocjonalny, pogłębiony o setki metrów podczas konfrontacji mej facjaty z poręcznym podręcznym lusterkiem z logo YSL, uświadamia mi, że WCZORAJ BAWIŁAM SIĘ WYŚMIENICIE.        
Obecność wyrzutów sumienia oznacza, iż romantyczne randez-vous z Mackenziem, a później oryginalne zbieranie autografów były naprawdę warte nieuświadomionych subatomów wstydu, które zostawiłam na tym świecie. Cool!



Podczas walki ze zmywaczem do paznokci oraz własną skórą pokój przesycony zostaje znienacka natrętnym odgłosem dzwoniącego telefonu. Ożeż, a jednak go wczoraj nie zgubiłam!
- Dżingiel, czy to Ty?
- Nie, to inna ja. Sorry, ale pomyliłyście numer.
- Dżingiel, Dżingiel, czekaj, chcemy Cię przeprosić!
Zapamiętale trę wacikiem zaczerwienione miejsce na prawym policzku. Miau.
- To coś nowego – rzucam mimowolnie. – No, więc czekam na formuły grzecznościowe.
Nie doczekuję się, bo komórka rozładowuje się zanim Marlena zdąży wypowiedzieć choćby zaczynek kolejnego słowa.

I dobrze.


Chyba starłam sobie cały naskórek.
Kolejny minus jest taki, że pozbawiłam się autografów.
Muszę sobie zrobić szybki make-up.


… najpierw baza pod pokład, au, au, później podkład, o, szit, tutaj jest go za dużo, muszę się go natychmiast pozbyć, waciku, waciku, tu trochę AVON-u, a tu Rimmela, doprawmy potrawę mojej twarzy jeszcze ekstraktem z cieni do powiek Inglot i tandetnej szminki od Miss Sporty, której, nawiasem mówiąc, nie ma już za dużo w tubce, ojojojoj i co to będzie, będę musiała iść do fińskiej drogerii i poprosić o sztyft do ust w tym pokręconym, zawiłym, ugrofińskim języku, olalalala, jeszcze trochę tuszu do rzęs, no, mogę wyjść coś zjeść i wypić nową porcję alkoholu
i postarać się nie zrobić z siebie kompletnego pośmiewiska



Rozmowa przy hotelowym barze (prowadzona in English):
- Dzień dobry! Poproszę mocną kawę i dwie kanapki z szynką.
- Hej, hej! Kawo i szynko?
- Kawo i dwie szynko. Tak, tak.
- A z jakiej reprezentacji jest?
- Kto jest?
- Ty.
- Ja?
- No.
- To długa historia, ale z polskiej.
- Nie widziałem Cię tutaj wcześniej.
- Bo dobrze się maskuję. Poproszę kawo i szynko. Tylko migusiem.
- Z czym?
Ostatecznie otrzymałam kawę i dwie kanapki z serem.


Sacrebleu!
(To przekleństwo było a propos Kota, który nagle wyrósł obok mnie niczym grzyb po deszczu.)
(Nie sam)
(Bo z Mackenziem.)
(Szczerzę się w uśmiechu, w następnej kolejności otwieram japę i pakuję do niej ogromny kawał śniadania.)
(A później się krztuszę i wypluwam zmieszany ze śliną ser oraz pomidor prosto na nowiuśkie buty MersiBoku.)
(Wtedy Klos pyta uprzejmie, czy postawić mi piwo.)
Sacrebleu! (2)


Dżingiel, gdy już przestaniesz ocierać pysio wymuskaną, bielutką serwetką – eliminując przy okazji ze swojej skóry tonę podkładu – uświadom sobie coś przerażającego, słodkiego i schizowego do kwadratu:
GOŚĆ, KTÓREGO UŚMIERCIŁAŚ W PROZIE OPOWIADANIA, W POEZJI ŻYCIA OSTRO DO CIEBIE STARTUJE.
Tylko spróbuj się przy tym nie roześmiać.



O, cholera! 

____________________________
Romansowa część tego bloga zaczęła się już niejako klarować, ale fakt, że wreszcie do tego doszło wcale nie oznacza, iż od teraz wszystko będzie ładnie, zgrabnie i powabnie. Znacie już trochę Dżingiel, więc wiecie, że z nią nigdy nie można być niczego pewnym ;) 
Kto z Was, drodzy Czytelnicy, widzi w Mackenziem promieniującego porywami serca Romea? ;D

serdecznie pozdrawiam,