Prawdopodobnie gdyby nie solidny, mocny drink (a później
jeszcze jeden, żeby było do pary, na dwie nogi, dwie ręce, parę oczu, parę
uszu, parę piersi i parę płuc) w ogóle nie byłabym w stanie wsiąść z własnej
woli do tego ogromniastego jak bagażnik w renault traffic i dupsko J.Lo
latającego pu-pu-pudełeczka (hihihi!). Teraz jessem z siebje bardzo, brrdzo
dumna – tak dumna, że aż bardzo! Wyglądam przez mikroskopijnych rozmiarów
higroskopijne okienko, krańcem zdrowego rozsądku podziwiam spektaklkl złożony z
chmur.. chmur i promieni zachodzącego sońca i próbuję z całych swych wszystkich
i całych sił nie myśleć, że zostawiłam gdzieś tam, w mętnym, niewidzialnym
dole, mój ukochany Kraków, ukochane mieszkanie, ukochane przyjaciółki, ukochaną
uczelnię z ukochanym kierunkiem, ukochane ścieżki rowerowwefe-wee, ukochane
zabytki i ukochane plastikowe słomki do napojów, sprzedawane w sklepach w
obłędnie dużych pakach..
Dużych jak tenn samolooooot! I –yk!
Niespodziewana turbulencja podrywa mnie w fotelu. Osz,
radości, chyba ktoś tutaj przyciął komara…
Zaraz, to wcale nie turbulencja! To osadzenie maszyny na
błyszczącym dyskotekowymi światełkami pasie do lądowania! Mrugu-mrugu z jednej
strony, mrugu-mrugu z drugiej, środkiem przebiegają antylopy samochodów z
obsługi technicznej lotniska w Helsinkach oraz flora sawanny w postaci
pasażerów określonych lotów.
Moja ekscytacja sprawia, że alkohol, który jeszcze przed
osiągnięciem najwyższego pułapu lotu zdążyłam w siebie wtrąbić, niemal zupełnie
wyparowuje mi z ciała.
I to nawet bez śladu kaca!
Dziarsko pomykam w stronę wejścia do kolejnego rękawa.
Muszę zrobić jeszcze tysiąc trzysta trzydzieści cztery kroki (albo pięćset)
zanim dotrę do bramek bezpieczeństwa i kolejny raz przejdę upokarzającą niczym
pierwszy dojrzały pocałunek kontrolę bezpieczeństwa, a później… później…
…rzucę się kłusem w stronę FinnAir, bo istnieje
porażający cień potencji, że spóźnię się na powaloną awionetkę do Kuusamo!
Wdech-wydech-wdech-wydech-wszystko-pracuje-na-najwyższych-obrotach-serce-płuca-nawet-śledziona-muszę-wtłoczyć-w-siebie-jeszcze-oddech-jeszcze-jeden!
Uff-puf-uff-puf-dlaczego-w-szkole-unikałam-wuefu-i-grania-w-durnego-kosza-dlaczego-nie-chodziłam-regularnie-na-pilates-dlaczego-obrosłam-lenistwem-oraz-kaloriami-dlaczego-ta-torba-w-iście-wpieniającysposósbobijamisięonogi?!
Veni, vidi, zdążyłam!
- Gdybym miała z kim
pogadać, bo to, że tak mówię znaczy, że nie mam z kim pogadać, jako iż
pokłóciłam się z osobami, z którymi zwykłam była tokować jak jakiś pierwszy
lepszy trzpiotowaty podlotek, owszem, chwil w naszym przyjacielskim pożyciu…
WSPÓLNYM ŻYCIU było niezłych od groma i ciut-ciut, dzieliłyśmy, zwykłyśmy
dzielić z sobą niezliczone radości i smutki dni codziennych, przepełnionych
melancholią jak również ekstazą, ale teraz relacja owa została zawieszona na
osikowym kołku mego egoizmu, by uciec, by najzwyklej w świecie zwiać, wystawić
do wiatru uczelnię lewym zwolnieniem lekarskim, strzelić w plecy kulą SMS-a Maćkowi, który
również bałwanem okazał się totalnym i na całej długości linii życia, nic tej
relacji już nie poskłada, ja to wiem, ale, co ciekawe, jakoś się tym nie
przejmuję, ŚREDNIO, musiałabym być dość nienormalna, żeby płakać za bufonem i
gburem, zapatrzonym w swoją własną dupę, a dziewczyny? prędzej czy później
wybaczą me wyskoki, jestem pewna owej teorii, gdyż zrozumieją, jak bardzo
potrzebowałam odmiany od nieskończonych, czasem niepotrzebnych do kwadratu
imprez, jałowych dyskusji zanurzonych w dyskursie absurdalnym i sportowym
jednocześnie (serio, ile można dywagować, czy Niemcy, czy może lepiej/ gorzej
Austriacy i dlaczego znowu Słowenia, a nie Polska w skokach wybija się na
pierwszy plan?), udzielania korków dzieciom z gimnazjum (choć może to już nie
dzieci?), w ogóle co ja rozważam, tworząc bogate życie wewnętrzne swego organizmu,
swej duchowości i niejako wskakując z rozpędu na wyższe poziomy samoświadomości
i pojmowania reguł rządzących naszą niebieską planetą? z nakręcenia
przyszłością przestałam się nawet trząść przed mechaniczną puszką ze
śmigiełkami jak z Kinder-Niespodzianki, w której nieomal przemocą mnie
zamknięto, zaryglowano drzwi i kazano dbać o własne bezpieczeństwo przez owe
nieubłagane czterdzieści bitych w pysk minut, ciągnie się to-to niczym badanie
rezonansem magnetycznym, ale stresujące jest bardziej, BARDZIEJ! o, Jezu, o,
Chrystusku, chyba zaraz będziemy ląąąąą-doo-wwwaćććć… Boże, Boże, kocham
wszystkich, łącznie z całą Ziemią
Rozedrgana wewnętrznie, mamlam pod nosem uspokajająco,
choć z korozją paniki na powierzchni „Rondo Czyżyńskie, Rondo Czyżyńskie,
Rondoczyżyńskie, RondoCzyżyńskie, rondoCzyżyńskie”, w chwili obecnej starając
się nie dać strachowi, że organizatorzy konkursu z cyklu Who Killed Who And In
What Way zapomnieli o przybyciu małej Polki z końca krakowskiego wszechświata,
obarczonego Nową Hutą, Podgórzem, Dębnikami, Bronowicami etc., lecz
rezultat nie jest w ogóle zadowalający!
Wychodzę w samo centrum rozognionej pośpiechem hali
przylotów, ścierpnięta od cierpienia psychicznego stanowiącego mój pośledniej
jakości pancerz ochronny, taki z typu rozdawanych na podmiejskim bazarze za
połowę ceny (bo już dłużej stresować mi się nie chce, ot, lenistwo wychodzi
nawet w takich podbramkowych elementach egzystencji ludzkiej), lustruję
pobieżnie tłum jednostek, który kłębi się przed bramką zabezpieczającą i na tę
bramkę z wigorem napiera, zaciskam rąsię na rączce walizki… i nagle widzę,
WIDZĘ swoje nazwisko wypisane chybotliwą czcionką z gatunku Kursywa na białym
ochłapie przetworzonej celulozy…
Macham do człowieka i już pędzę w jego stronę, niesiona
skrzydłami nadciągającego niczym sztorm na Oceanie Atlantyckim przeświadczenia,
że właśnie zaczyna się coś wspaniałego.
Pan Nyllokainen, łamiąc sobie niemożebnie język na mowie
polskiej (mowa polska <3), wita mie serdecnije w wiecnyyym Kuusamo!
I pyta, jakim mianem ma sie do mie zawracać – po imieniu,
po nazwisko, po pseudonim?
- Po pseudonim. To znaczy, pseudonimem. Brzmi on
„Dżingiel” – odpowiadam soczyście, zaprezentowawszy uprzednio Finowi
wszystkozębny uśmiech.
- Jaaak, jaaak? – nie rozumie Sami – Cyyyn.. dzyn…
- DŻINGIEL. A dla pana DZYN-GIEL. Wsio rawno, mnie to
obojętne, naprawdę.
- Dzyngel, cyngel, dzyngel, dzyngiel – cieszy się Fin,
zabierając ode mnie walizkę i prowadząc do wyjścia z zapchanego społeczeństwem
lotniska.
W busiku poznaję jeszcze jednego przedstawiciela
Suomitów, mrukliwego niczym sam Mistrz Janne Ahonen, więc jego milczenie i
łatwo wyczuwalne oklapnięcie nie powodują ogólnego zadziwienia – raczej tworzą
rozczulenie właściwe rozpoznaniu czegoś swojskiego i właściwego miejscu.
Wzruszam ramionami, gramoląc się na tylne siedzenie, prosto w strzeliste iglice
rozpoczętej w niemiecko-angielskim konwersacji o plusach oraz minusach
podniebnych lotów (jakże skocznych, zaiste!), genialności mej pracy konkursowej
(zostałam od razu poinformowana, że zarżnięty słowami spływającymi z pióra…
metaforycznego na klawiaturę Kanadyjczyk znajduje się już w odpowiednim hotelu
i bardzo chciałby mnie poznać, gdyż dotychczas nikt nie próbował ubić go w
jakikolwiek sposób, a tu raptownie taka diametralna odmiana, no, no, no! pani,
DZYNGIEL, ma fantazję, nie sposób jej pani odmówić!)oraz szczegółów warunków
zakwaterowania, częstotliwości nadziewania mnie na rozliczne atrakcje or so,
czuję się jak zwyciężczyni „Miliard w rozumie”, a nie fejsikowego konkursu z
gatunku tych dla ludzi nieskażonych niczym konkretnym do roboty, no, ale co ja
będę dyskutować… i to jeszcze z Finami!
- Mogłabym dalej rzec: ledwo przybyliśmy na miejsce, a
już przyczłapał do mnie nie kto inny, tylko, wiesz, Mackenzie, ale taki dziwnie
radosny, dziwnie szczęśliwy, odrobinę spłoszony i deczko zawstydzony, niczym
przed audiencją u królowej brytyjskiej, ale mam na myśli, że bijące od niego
jony zainteresowania najwyższej próby były łatwo wyczuwalne, niczym podnoszący
się z ziemi ozon po długiej i konkretnej burzy, a ja, no cóż, przywitałam go z
zacieszem fajnym, specyficznym dla mnie, a wiesz, Tajemniczy Osobniku, jak?
Rozdarłam się na całe gardło:
- PANIE BOYD-CLOWES! Jak to możliwe, że pan jest jak
najbardziej żywy?! Ostatni raz, kiedy się panem konfrontowałam myślowo, tamten
człowiek wpychał panu do nosa rulonik utworzony naprędce z miksu ulotek z
salonu kosmetycznego i towarzystwa „Compensa”! Wy, Kanadyjczycy, jesteście
jednak obrzydliwie żywotni!...
Przechodzący mimo Japończycy i kilku Norwegów, wśród
których są same, samiuteńkie znane mi z rozlicznych ekranów twarzyczki
Najznamienitszych, kukają na mnie z namacalną atencją, gdy rzucam walizkę na
ośnieżoną, zbryzganą błotem ulicę, trafiając w prawą przednią samochodową
oponę, a później podbiegam do przybysza z Toronto i rzucam się na mu na szyję…
… przewracając go… prościutko w obłędnie wielką zaspę
śniegu!
Onnea tyttö! Nauti olostasi Kuusamossa!
_________________
Piszę do Was z samego środeczka świąt Wielkiej Nocy (choć to środeczek chylący się ku końcowi czasu celebrowania ;)). Mam nadzieję, że dni wolne od nauki/ pracy upływają Wam, drodzy Czytelnicy, w naprawdę magicznej, rodzinnej atmosferze, pozwalającej na 200% naładować akumulatory do użerania się z szarą, codzienną rzeczywistością ;)
No i jak odnajdujecie Kuusamo? Na wisienkę na torcie wyjazdu przyjdzie jeszcze czas - już niebawem! ;D
serdecznie pozdrawiam i wracam do zastawionego jadłem stołu,